Podróż W drodze na najwyższe szczyty Afryki: Rwanda, Burundi, Tanzania 2013, czyli Afryka z szympansem
Pozytywne zaskoczenie 2013-01-22
No i wylądowaliśmy. Nasza kolejna podróż rozpoczęta. Jesteśmy w Rwandzie. Jesteśmy nieco zmęczeni podróżą przez Katar i Ugandę. Mamy trzy tygodnie, trzy kraje i trzy góry do zdobycia. Poza tym zobaczymy goryle górskie w Rwandzie, poleżymy nad jeziorem Tanganika w Burundi i nad Oceanem Indyjskim w Tanzanii. To tak dla urozmaicenia. A co jeszcze uda się zobaczyć, to już okaże się na miejscu.
Pierwsze wrażenia? Pozytywne zaskoczenie. Czystością, porządkiem, drogami, wszystkim. Pewnie gdybym nie był wcześniej w żadnym innym afrykańskim kraju wrażenia byłyby inne. Ale tu naprawdę jest porządek.
Zgodnie z obietnicą na lotnisko wyjechała do nas siostra Francine, Rwandyjki mieszkającej w Polsce. Przywitała nas razem z bratem. Będziemy nocować u nich w domu. To pierwsza rzecz, którą udało mi się załatwić jeszcze będąc w Polsce – nocleg w Kigali u Rwandyjczyków. Docieramy na miejsce. Schludny domek w dzielnicy Kacyiru. Mieszka w nim 5 osób. Dostajemy malutki pokoik z materacem, w którym ledwo się mieścimy razem z plecakami. Ale ważne, że jest dach nad głową, jedzenie i chwila na aklimatyzację w nowym kraju. Mama przygotowuje nam herbatę w termosach (to bardzo charakterystyczny zwyczaj w Afryce) i kanapki z pysznym pasztetem. Głowy opadają nam ze zmęczenia. Po szybkiej orzeźwiającej kąpieli w zimnej wodzie w misce, jedziemy z siostrą do miasta. Jeden supermarket, drugi supermarket i siostrze kończą się pomysły na to, co może nam pokazać w Kigali. A może na najwyższe piętro tego wieżowca? Siostra nie była tam nigdy. Nie widziała Kigali z góry. No to teraz będzie tam razem z nami. Teraz my będziemy jej przewodnikami. Przekonujemy strażników i wjeżdżamy na ostatnie piętro. Jak widać, wszystko da się załatwić. Zostajemy sami. Siostra jedzie do pracy. Podrzuca nas tylko do muzeum historii naturalnej, którego jedyną atrakcją jest widok na sąsiadujące z nim więzienie. Za chwilę wracamy na piechotę na jedno ze wzgórz, na którym znajduje się ładne i nowoczesne centrum Kigali.
Nikt nas nie zaczepia. Nikt nie krzyczy „Muzungu!”. Nikt nie żebrze. Nikt nie próbuje nam niczego nachalnie wcisnąć. Jest przyjemnie. To naprawdę zaskoczenie. I ta czystość i porządek. Jak oni to zrobili i to po takiej tragicznej historii? Siadamy w knajpce La Gallet i w przyjemnym cieniu sączymy piwko, próbując odszyfrować tajemnice tutejszej telefonii komórkowej. Kupiliśmy kartę SIM i próbujemy się dodzwonić do księdza Grzegorza. Mamy jutro spać na misji w Nyakinamie. Okazuje się, że przypadkiem załatwiliśmy sobie podwózkę do Nyakinamy, bo Grzegorz akurat jest w Kigali. Bomba! Ale jak z tego telefonu wysłać smsy? Na razie nic z tego. Polskie telefony też nam nie pomagają. Znowu nic do nas nie dociera (żadne sms-y). Znowu nie będzie z nami kontaktu. Ważne, że chociaż w Rwandzie możemy być pod telefonem, a kontakt z Polską jakoś sobie wymyślimy.
Umawiamy się z Benjaminem, drugim bratem i idziemy razem do autobusu, który wiezie nas na bagna u stóp wzgórza, na którym mieszka nasza rodzinka. Stamtąd już na piechotę, krętymi i wąskimi ścieżkami pomiędzy domkami docieramy na miejsce. Benjamin mówi lepiej po angielsku niż siostra, więc dowiadujemy się paru ciekawych rzeczy na temat Rwandy. Opowiada nam o tym, że pochodzi z Burundi i jak miał kilka lat to z rodziną wrócił do Rwandy. Na tym etapie nie wiemy, czy nasza rodzinka jest Tutsi, czy Hutu. To w sumie nie ma dla nas żadnego znaczenia, poza chęcią zaspokojenia ciekawości. Benjamin opowiada dalej o studiach, o zatruciu rybą nad jeziorem Tanganika i o systemie społecznym panującym w Rwandzie. Słuchamy z zaciekawieniem, ale też z dystansem. Wszystko, co mówi wydaje się ciekawe, słuszne, itd. Ale, czy to nie są tylko hasła wkładane Rwandyjczykom do głów przez tutejsze władze? Chyba nigdy się tego nie dowiemy. Idea płacenia wysokich kar za przewinienia, przestępstwa, śmiecenie itp. wydaje nam się słuszna. Idea płacenia specjalnych opłat/podatków na cele społeczne (fundusz bezpieczeństwa na wypadek kłopotów finansowych państwa) również. Tylko, czy te pieniądze rzeczywiście są odkładane przez państwo? Czy z nich sfinansuje się niezbędne wydatki, gdy skończy się międzynarodowa pomoc finansowa od innych krajów udzielana Rwandzie? A może te pieniądze wydawane są na podsycanie konfliktu w Kongo? Nigdy się tego nie dowiemy. I większość Rwandyjczyków pewnie też.
W międzyczasie Mama przygotowała pyszne jedzenie. Mnóstwo jedzenia. Najadamy się do syta. Mięso (kilka rodzajów), dziwna zielona roślina, ni to szpinak, ni to kapusta, ziemniaki, banany. Posiłek specjalnie dla nas. Pyszny. Normalnie większość Rwandyjczyków jada raz dziennie ogromny posiłek. Dlaczego? Bo na więcej ich nie stać. Bo nie mają pieniędzy.
Powoli nadciąga zmierzch. Mama postanowiła nas jeszcze ugościć napojami. Oczywiście chcemy colę. Czytaliśmy też o bananowym piwie. Da się załatwić. I po chwili po raz pierwszy smakujemy tutejszego specjału. Słodkie, mocne (ok.12%), trochę kwaśne i nieco śmierdzące. Ale dobre. Będziemy je pić częściej – oj znacznie częściej. A może i do Polski przywieziemy na spróbowanie? Siedzimy na werandzie i opowiadamy o Polsce, słuchamy o Rwandzie i słuchamy muzyki. Proszę o nagranie paru tutejszych kawałków. Jest nieco parno i gorąco. A tymczasem Mama ponownie serwuje rwandyjskie specjały. Znowu dużo. Nasza rodzinka rzeczywiście ładuje na talerze solidną porcję wszystkich specjałów. My jesteśmy pełni. Ale nie odmawiamy. Powoli trzeba jednak iść spać. Dwie małe dziewczynki, córki Francine grzecznie do nas przychodzą i całują nas na dobranoc jak pozostałych członków rodziny. To miłe. My też powoli kończymy piwo i idziemy spać do naszej cisanej klitki. Kładziemy się na materacach, zasłaniamy moskitierę i tak oto kończy się nasz pierwszy dzień w Rwandzie.
O ludobójstwie - część 1 2013-01-23
Noc. Jak to w Afryce. Początek trudny. Pot leje się ciurkiem. Moskitiera łaskocze po głowie. Spadam z materaca. Nad uchem czuję chrapanie Roberta. Ale w końcu zasypiam. Około czwartej robi się w końcu chłodniej. Dobrze, że mam się czym przykryć. Nie trwa to długo. O świcie upał powraca. Pot leje się ciurkiem. Musimy wstać. Dziś pojedziemy do Nyamaty i N’taramy, w których znajdują się miejsca upamiętniające ofiary ludobójstwa. Po owocowym śniadaniu motorkami pokonujemy wzgórze, aby dostać się na dworzec. Rwandyjskie motorki różnią się od ugandyjskich daladala (motorków) kilkoma rzeczami. Są w lepszym stanie, a kierowcy mają kaski. Na kaskach znajdują się numery, które w razie czego służą identyfikacji kierowcy. Kaski dostają też pasażerowie. A pasażer może być tylko jeden. W Ugandzie limitu nie było.
Na dworcu szybko odnajdujemy busik do Nyamaty. Płacimy 600 franków w kasie. Tak – w kasie. Tu wszystko jest oficjalne. Pakujemy się do busa. Cztery rzędy po 4 osoby plus 3 osoby z przodu. Ciasno jak cholera. Jakoś białych nie widać żeby podróżowali tak jak my. Ale jedziemy. Przy większej prędkości jest przyjemnie. Za klimatyzację służą otwarte okna. Pół godziny i jesteśmy na miejscu. Naszym oczom ukazuje się prawdziwy, nowy, duży dworzec autobusowy z wieloma stanowiskami. Zupełnie jak w Europie. Idziemy na piechotę w stronę pierwszego z dwóch miejsc związanych z ludobójstwem. Oczywiście mamy dziesiątki propozycji podrzucenia motorem albo rowerem. Ale wybieramy spacer. Po chwili jesteśmy na miejscu.
Wchodzimy do kościoła, który przez jakiś czas służył jako schronienie dla Tutsi przed Hutu. Nie długo jednak. Przy użyciu granatów Hutu wysadzili metalowe drzwi i rozpoczęli rzeź w kościele. Dziś na kościelnych ławkach leżą ubrania zabitych. Stosy ubrań. W „krypcie” znajdują się czaszki pomordowanych. To czaszki, na przykładzie których jest pokazane w jaki sposób Tutsi ginęli. Jedne mają ślady po uderzeniach maczetą, inne ślady po strzałach w głowę, a jeszcze inne ślady od uderzenia metalowymi kulami z kolcami. To nie koniec strasznego widoku. Tuż obok kościoła są dwie piwnice. W jednej z nich zgromadzone są w trumnach szczątki odnalezionych ofiar, całe trumny ze szczątkami całych rodzin, osad, a nawet całych wiosek. Wszystkie zwłoki razem. Bo miejsca mało. Wszystko przykryte fioletowym materiałem. Druga piwnica robi jeszcze większe wrażenie. Na półkach od dołu do góry leżą po układane stosy czaszek i kości. Czaszki oddzielnie. Kości oddzielnie. Dziesiątki. Setki. Tysiące kości. Całe stosy. Szok! Okropny widok. Nie wolno robić zdjęć. Trzeba mieć zgodę jakiegoś państwowego instytutu pamięci o ludobójstwie. Nie mam. Daję strażniczce 2000 franków w łapę i już mam pozwolenie. Robię kilka zdjęć. Ale jestem bardzo przejęty tym widokiem. Ręce mi drżą. Wychodzimy w ciszy. To robi wrażenie. Nie rozumiem tego, co tu się działo. Czytałem o tym. Ale nie potrafię zrozumieć.
Wracamy do centrum Nyamaty na colę. Do N’taramy musimy czymś podjechać. To kilka kilometrów stąd. Motorków jest mało, ale w ich miejsce są rowerowe taksówki. Też są ponumerowane i mają tablice rejestracyjne. Rowerzystów nie obowiązuje nakaz jazdy w kaskach. Jedziemy we trzech na rowerach. Po dwóch kilometrach zmieniam mojego szofera. Teraz to ja wiozę Rwandyjczyka. Dziwi się i śmieje. A ja mam kilka kilometrów treningu. Trochę asfaltu, trochę czerwonego afrykańskiego szutru. Jest ciężko. Nie ma przerzutek. Dobrze, że mój pasażer jest w miarę lekki. Dowożę go na miejsce ku uciesze wszystkich dookoła.
To N’tarama – drugie miejsce w okolicy, gdzie w kościele wymordowane kilka tysięcy Hutu. Miejsce jest podobne, ale zwłoki, kości i czaszki nie leżą w piwnicach. Leżą na półkach w dawnym kościele. W rogu znajdują się przedmioty, które miały ze sobą w trakcie masakry ofiary. Ubrania, materace, baniaki na wodę, dokumenty. Wszystko leży w kącie, na kupie, w kurzu i pyle. Dziwny zapach nieco nas zatyka. Specyficzny zapach śmierci. Są jeszcze dwa budynki: spalona kuchnia i pokój dzienny. To pokój, w którym na ścianie wciąż widać zaschnięte ślady wielu litrów krwi pozostałej po rozbijanych o ścianę dzieci Tutsi. Jest jeszcze kij. Zaostrzony kij do zabijania i torturowania kobiet Tutsi. Kobiety Tutsi, które nosiły na plecach swoje małe dzieci zabijano dwoma kijami. Jednym przebijano ciało kobiety razem z główką dziecka. A drugi kij wbijano w krocze tak, aby jego koniec wyszedł kobiecie przez głowę. Czasem przed tym wszystkim kobiety jeszcze wielokrotnie gwałcono. Normalny człowiek nie jest w stanie tego zrozumieć. To jednak prawdziwa historia Tutsi i Hutu. Historia, której najtragiczniejszy odcinek wydarzył się w 1994 roku. Z rąk Hutu zginęło wówczas prawie milion Tutsi w przeciągu zaledwie 100 dni. A to był i jest (!) tylko fragment tego konfliktu etnicznego, konfliktu który trwał już wiele lat wcześniej. W rzeczywistości obie strony nie są bez winy. Obie strony brały udział w masowych ludobójstwach. Raz Hutu, raz Tutsi. Zależy kiedy. Nie mówi się o tym. Mówi się tylko o tym najtragiczniejszym momencie, o ludobójstwie na Tutsi. Ale jest to zniekształcenie faktów. Tylko dociekliwi wiedzą, że konflikt trwał już dużo wcześniej i trwa do dziś, choć nieco ukryty i w innej postaci. Czy kiedyś dojdzie do podobnej rzezi jak w 1994 roku? Niewiadomo. Nie teraz. Może nie w takiej postaci. A może i międzynarodowa opinia do tego nie dopuści? Może. Myślę jednak, że niestety konflikt będzie trwał dalej i jakaś forma rewanżu, zemsty, odwetu jest bardzo prawdopodobna. Kiedyś.
O ludobójstwie - część 2 2013-01-23
Jedziemy jednak dalej. Ludobójstwo zostawiamy na chwilę. Wrócimy do tego tematu dalej, za kilka dni, jak lepiej poznamy Rwandę i nie tylko tą ładną i czystą z Kigali. Sporo czasu tracimy na oczekiwanie na busika z N’taramy do Kigali. Na szczęście docieramy do Kigali na czas. Motorkami podjeżdżamy do znanej nam z wczoraj knajpki. Zamawiamy po hamburgerze i kątem oka oglądamy mecz RPA – Angola. Jest 2 do 0 kiedy spotykamy się z księdzem Grzegorzem z Nyakinamy. To nasz drugi „rwandyjski kontakt”, który zaproponował nam pomoc. Robimy wspólne zakupy na jutrzejszą wspinaczkę i pakujemy się do Hiluxa Grzegorza.
Wracamy do naszej rodzinki po bagaże. Trochę błądzimy po Kigali, bo nie pamiętamy gdzie mieszkaliśmy ;-) A jest już ciemno, więc wszystko wygląda tak samo. Na szczęście Grzegorz dogaduje się z Benjaminem w Kinyarwanda i docieramy do celu. Jest ciemno. W przewodnikach zawsze piszą, żeby po ciemku nie podróżować. Wiemy to. Ale jedziemy. Dziękujemy rodzinie za gościnę, jedzenie i pomoc. Zostawiamy 50 dolarów jako zapłatę. Jeszcze do nich wrócimy w drodze do Burundi. A teraz w drogę. W stronę wulkanów, DR Kongo, no i w stronę konfliktu.
Droga jest niezła – nowa, asfaltowa. Ale ciężka. Mnóstwo zakrętów wokół niezliczonych wzgórz. Szkoda, że jest ciemno. Widoki muszą być niesamowite. Wystarczają dwie godziny i przez Ruhengeri dojeżdżamy do Nyakinamy.
Podczas jazdy dowiadujemy się naprawdę dużo na temat Rwandy. O konflikcie Hutu – Tutsi, o aktualnej sytuacji, historii, planach. Tego nie da się wyczytać z przewodników. To informacje z pierwszej ręki. Informacje dobre i złe. Czemu złe? Dlatego, że nie wydaje się, żeby konflikt Tutsi z Hutu był zakończony. On przygasł. Ale trwa. Trwa, bo dzieci są uczone dystansu i nienawiści do drugiej rasy. Trwa, bo władza jest w silnych rękach tak zwanych „prawdziwych Tutsi” prezydenta Paula Kagame. Prawdziwi Tutsi to tacy, którzy walczyli w armii wyzwolenia Rwandy. To nie są Ci, którzy przetrwali ludobójstwo w Rwandzie. To nie są ocaleni. To są Ci, którzy uciekli do Ugandy i stamtąd przyszli wyzwolić kraj z rąk Hutu. Tamci ocaleni musieli współpracować z Hutu skoro żyją. Taka jest polityka rządu i prezydenta i tak się właśnie traktuje Tutsi i podsyca konflikt. Prawdziwi Tutsi rządzą silną ręką prezydenta Kagame. Kraj się rozwija i to bardzo szybko. To niewątpliwa zasługa prezydenta. Ale Rwanda jest państwem policyjnym, gdzie władzę sprawują tylko Tutsi (prawdziwi), czyli 15% społeczeństwa. Pozostali są za słabi. Pozostali nie mają armii. Pozostali nie kontrolują „demokratycznych” wyborów, podczas których nad głosującymi czuwa wojsko z ostrą amunicją i obserwuje, do której kolejki ludzie się ustawiają, na kogo głosują. A skoro są trzy kolejki i większość stoi w jednej kolejce to od razu widać kto głosuje inaczej niż należy. Taka demokracja.
Rwanda to państwo bardzo uporządkowane – na pierwszy rzut oka. To państwo kar i zakazów i to surowych. Ale dzięki temu jest porządek. Ale dzięki temu jest czysto. Dzięki temu jest dużo policji, wojska. Dzięki temu ludzie czasem giną bez śladu. Dzięki temu ludzie płacą duże podatki. A podatki idą na działalność partii, choć wszyscy myślą, że idą na specjalny fundusz bezpieczeństwa Rwandy, który będzie można wykorzystać wtedy, gdy skończy się międzynarodowa pomoc. A ona już się skończyła. Tego ludzie są uczeni podczas obowiązkowych wieców, spotkań i zebrań. I w to wierzą. Co się dzieje z pieniędzmi? Nie wiadomo. Wiadomo już tylko jedno. Wiadomo, że ludobójstwo było jedno. W 1994. Ludobójstwo na Tutsi….. Inne wydarzenia są oficjalnie pomijane, te z 1998, czy nawet z XXI wieku….
A co zastaliśmy na misji? Pięknie położoną kolorową misję, z dużymi budynkami. Na dzień dobry jednak zanotowaliśmy pierwszą stratę. W drodze do misji zginęły buty Roberta. Albo wypadły z bagażnika albo zostawiliśmy je na ulicy podczas pakowania. No i co teraz? Jutro idziemy w góry! Na ratunek pośpieszył Grzegorz i pożyczył Robertowi swoje buty. Grzegorz też chodzi po górach. Oprócz Grzegorza na misji jest jeszcze jedna Polka – Emilka, koleżanka Grzegorza z wędrówek po górach, jeszcze z Polski. Akurat w tym samym czasie przyjechała go odwiedzić.
Co jeszcze zastaliśmy na misji? Prysznic z ciepłą wodą (cóż to za odmiana w porównaniu z miską z wodą z Kigali), duże pokoje i pyszną kolację. A dla Grzegorza mamy prezenty z Polski: tłok do piły, okulary, t-shirt, ptasie mleczko i kabanosy. Mamy też późną godzinę i kilka komarów w pokoju. Mam też brak zasięgu, więc nie ma z nami kontaktu. Brak sms-ów. Brak telefonów. Spokój. Ale żyjemy i mamy się dobrze, zaskakująco dobrze. Mamy też wstać o 5 rano i odgłosy ptaków za oknem.
O pozostałych moich rwandyjskich przemyśleniach napiszę później. A jutro? W góry. Trzymajcie kciuki za Karisimbi!
Na bagnach 2013-01-24
Wygodne łóżka, pyszne śniadanie, ciepły prysznic. Czego chcieć więcej. Ta misja dostaje od nas pięć gwiazdek. Ale dziś najważniejsze jest dla nas Karisimbi. To nasz cel pobytu w Rwandzie. Z samego rana ruszamy do siedziby Volcanos NP. To tu zbierają się grupy wychodzące na wulkany, grupy odwiedzające górskie goryle, no i my. Na Karisimbi nikt więcej nie idzie. Mamy pożyczony namiot i karimatę. Grzegorz wykłóca się jeszcze o nasze obiecane karimaty. Dobrze, że z nami przyjechał i zna kinyarwanda. Dzięki temu wprawdzie nie dostajemy karimat, ale zamiast nich bierzemy jakąś piankę i dodatkowy śpiwór. Jedną noc jakoś przetrwamy, nawet jak będzie zimno. Kolejny etap to przejazd do miejsca startu trekkingu. Przejazd równym asfaltem przygotowanym specjalnie dla turystów. Ale tylko do pewnego momentu. Parę następnych kilometrów jedziemy podłą, powulkaniczną drogą. Dookoła różne uprawy. Najbardziej rzucają się w oczy rozległe pola rumiankowe. I co się okazuje? Te uprawy są tu pozakładane pod turystów. Tak nie wyglądają prawdziwe pola uprawne w Rwandzie. W rzeczywistości rwandyjskie pola to niewielkie poletka poupychane na wzgórzach. Jedne obok drugich. A tu ogromne rumiankowe pola, rozległe plantacje ziemniaków, kukurydzy i innych upraw. To po to, aby pokazać turystom jak w Rwandzie jest fajnie. Ale to tylko pokaz. Dla turystów. Podobnie machające do nas dzieci i ludzie nauczeni podczas obowiązkowych wieców jak odnosić się do białych. To trochę smutne. Ciekawe, ile osób wie, że to nie jest prawdziwa Rwanda, że to na pokaz. My wiemy.
Po przyjeździe na parking przewodnik w naszym imieniu wybiera dwóch tragarzy. Mamy trochę rzeczy i z czystym sumieniem damy zarobić Rwandyjczykom. Dostaną od nas po 10 dolarów za jeden dzień pracy. Dla nich to dużo. Ile rzeczywiście jest dla nich, a ile dla jakiejś organizacji ich zrzeszającej? Nie wiemy. Co ciekawe. W Rwandzie nie jest przyjęte dawanie napiwków. Wręcz przeciwnie. Mogłoby się to okazać zgubne dla tragarzy, jeżeli dostaliby od nas napiwek. Dlaczego? Przez sąsiedzką zazdrość. Sąsiedzi widząc, że ktoś ma więcej są w stanie go otruć. To jest podobno na porządku dziennym. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nie będziemy przyzwyczajać Rwandyjczyków do czegoś, co nie jest tu normą.
Początkowo wśród rumiankowych pól, później stromo pod górę, aż w końcu przez niekończące się bagna idziemy w stronę Karisimbi. Ta sama droga prowadzi też początkowo na Bisoke. My odbijamy jednak w lewo. I idziemy na bagna. Na bagna, o których wiedzieliśmy, ale nie myśleliśmy, że będzie ich aż tak dużo. Przedzieramy się przez gęsty las, wśród raniących ręce pokrzyw i kolczastych gałęzi. Wpadamy po kostki w grząskie błoto. Dobrze, że nie pada. To tu przydałyby się wodery, a nie w Ugandzie. A to właśnie w Ugandzie je mieliśmy ze sobą. To tu jest prawdziwe, niekończące się bagnisko. Po kamieniach, korzeniach i śliskim błocie coraz wolniej zmierzamy do góry. Coraz wolniej, bo wysokość daje o sobie już znać. Jest dość ciężko. Przewodnik jednak gna bardzo szybko. Wpadł nawet na pomysł, aby na szczyt wejść już dziś. Nie idziemy. Idziemy swoim wolnym równym tempem.
Mijamy się co chwilę z grupą naszych dziesięciu żołnierzy. To gratisowa usługa wliczona w cenę biletu. Idą z nami od samego początku, aż na szczyt. Są obowiązkową obstawą każdej grupy. Uzbrojeni po zęby, z karabinami i to nie tylko ze zwykłymi kałachami, ale z takim, co to trzeba na ziemi ustawić oby oddać serię strzałów. Pilnują nas, a może pilnują swoich rwandyjskich tajemnic? Tego nie wiemy. Dziesięciu uzbrojonych żołnierzy robi wrażenie. Czujemy się bezpiecznie. Mam jednak wrażenie, że w oddali słychać strzały, a nawet jakiś wybuch. Ale i tak jest bezpiecznie.
Po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Jest chatka bez ścian i blaszany domek bez podłogi i kibel z dziurawymi skórzanymi fotelami z oparciami, służącymi za sedesy. To Afryka. Ma talent. Rozbijamy namiot na deskach pod dachem. Coś trzeba robić do nocy. Coś jemy, drzemiemy, a czas płynie zbyt powoli. Jest zimno i brzydko. Jest błoto i chmury, A namiot? Jest niewielki. Zbyt mały na nas trzech. Leżymy jeden obok drugiego, ramię przy ramieniu. Nie ma szansy, aby się przewrócić na drugi bok. To nie będzie sen. To będzie męczarnia. Damy jednak radę. Najwyżej będziemy zmieniać pozycję wszyscy razem. To tylko dziesięć godzin snu. Do jutra. Do 5 rano. Obyśmy tylko za często się nie wiercili. Do jutra.
Karisimbi 2013-01-25
To była męczarnia i wyczekiwanie na budzik jak na zbawienie. Ale w końcu zadzwonił i możemy ruszać. Pogoda dopisuje. Wulkany w promieniach wschodzącego słońca wyglądają niesamowicie.
Ruszamy. Parę kroków w świetle czołówek, ale po kilku chwilach jest widno na tyle, że są niepotrzebne. Przed nami około 900 metrów pod górę. Bez chwili przerwy. Stromo pod górę. Najpierw w błocie przez las senecji i slalomem pomiędzy gałęziami i korzeniami. Trzeba uważać, bo jest bardzo ślisko. Dobrze, że nie pada. Jest ciężko. Zadyszka dokucza cały czas. Wydaje się, że szczyt już za chwilę. A my ciągle w lesie, w korzeniach i błocie. Podpieramy się rękoma i pniemy do góry. Las powoli robi się rzadszy. Korzenie zastępuje trawa, całe wielkie i strome zbocze trawy. Nachylenie nie pozwala odetchnąć.
Wzmaga się wiatr. Jest coraz zimniej. Kończy się trawa i zostaje tylko powulkaniczny żużel. Nagle zza chmur i mgły wyłania się szczyt i wielka antena. Jeszcze tylko kilka kroków pod górę. Niby niewiele do celu, ale ta chwila trwa i trwa i trwa. Aż w końcu jest! Zdobywam Karisimbi, najwyższy szczyt Rwandy. Pierwszy cel wyjazdu zrealizowany. Zajęło nam to 3 godziny i 50 minut. Jest godzina 9.40. Wysokość 4506 m n.p.m. Dokumentujemy nasz pobyt zdjęciami we mgle. Wprawdzie mało co na nich widać, ale dowód musi być. Toniemy w chmurach. Dookoła porozrzucane blachy, jakieś metalowe części. Nikt nie wiem co to za konstrukcja była/jest/będzie na samym szczycie Rwandy. Podziwiamy jeszcze jak nasza obstawa dba o nasze bezpieczeństwo. Grzecznie siedzą w równych odstępach dookoła wierzchołka, bacznie obserwując co się dzieje, z karabinami gotowymi do strzału. W końcu to nie byle kto jest na szczycie. To my! ;-) Świętujemy sukces delicjami z Polski i schodzimy.
Nie wiem co jest łatwiejsze. Zejście, czy podejście. Pod górę zadyszka nie dawała spokoju. A w dół ześlizgujemy się po błocie. Kilka razy lądujemy na tyłkach. Prześlizgujemy się pomiędzy gałęziami korzeniami. I po dwóch godzinach jesteśmy w bazie. Mamy chwilę odpoczynku. Przebieramy się w suche i lżejsze ciuchy, zwijamy namiot i dalej w dół. Jeszcze tylko cztery godziny wędrówki przez bagna i wracamy do punktu wyjścia do rumiankowych pól.
Mamy szczęście. Podczas wędrówki nie spadła ani jedna kropla deszczu. To nie takie normalne, bo to przecież las deszczowy. Ale chyba podczas deszczu nie udałoby się nam zdobyć góry. A na pewno byłoby znacznie trudniej i niebezpieczniej. Rozdajemy naszym tragarzom i przewodnikom na pamiątkę pocztówki. Tragarze dostają zasłużone 20 dolarów i pozostaje tylko czekać na Grzegorza, aż po nas przyjedzie. Nie czekamy jednak bezczynnie. Zabieramy się ze spotkanymi Polakami i podjeżdżamy z nimi kilka kilometrów. Dopiero tu przesiadamy się do Hiluxa Grzegorza. I dopiero w tym samochodzie dopada nas ulewa. Ale to już po trekkingu. Teraz może się wypadać. Grzegorza zaprasza nas na kolację do Ruhengeri. Świętujemy udane wejście na szczyt bananowym piwem. Jest nieco inne niż to z Kigali, z posmakiem papierosów (to pewnie wina większej ilości sorgo). Z lekkim szumem w głowie wracamy na misję. Mamy jeszcze jedną buteleczkę piwa na drogę, którą kończymy już na miejscu, w pokoju, na spokojny sen. Dobranoc.
Część dalsza wkrótce...
_____
Pełna relacja z wyjazdu na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl
A tu stopniowo będę dorzucał kolejne odcinki relacji z Rwandy, Burundi i Tanzanii.